American Film Festival #4 – O miłości i najgorszym filmowcu świata

Kolejny dzień American Film Festival przyniósł szereg filmów na różne sposoby podejmujących kwestię miłości i opowiadających o trudach, jakie łączą się z żywieniem tego uczucia. Nie ma znaczenia, czy kocha wieloletni mąż, osoba z problemami psychicznymi, samotny ojciec czy zakonnica – dla każdego to uczucie wiąże się również z cierpieniem. Jednak wydarzeniem czwartego dnia festiwalu był pokaz długo oczekiwanej, nie tylko przez fanów sławnego „The Room”, filmowej biografii Tommy’ego Wiseau autorstwa Jamesa Franco – „The Disaster Artist”.

Złote wyjście, reż. Alex Ross Perry

Tak pewnie wyglądałby „The Room”, gdyby Tommy Wiseau potrafił nieco lepiej pisać scenariusze i reżyserować. Fabuła również przynależy do gatunku uczuciowej obyczajówki. Kobiety nieustannie gadają ze sobą o miłości, samotności i strachu przed zdradą ich mężów. Mężczyźni natomiast za wiele nie mówią, a jeśli już, to o tym, że są starzy, żonaci i nic ciekawego ich w życiu już nie czeka – choć każdy z nich z tęsknotą spogląda na młodą i piękną Naomi, która przyjechała do USA, by pracować w archiwum Nicka. Właśnie jej obecność, bo nie działanie, jest motorem napędzającym wątłą akcję. Ewidentnie wzbudza w zapoznanych mężczyznach tłumione pożądanie, a w ich partnerkach nieskrywaną zazdrość. I niby jest to jakiś punkt wyjścia, z którego mógłby wyniknąć swego rodzaju rodzinny dramat, ale „Złotemu wyjściu” jest znacznie bliżej estetyce telenoweli. Wszystko tu odbywa się bowiem za sprawą dialogów – długich, nudnych, kompletnie nieciekawych i nieustannie powtarzających się – dokładnie jak w operach mydlanych, w których sto razy trzeba coś powtórzyć, by przypadkiem nie zostało zagubione w meandrach sercowych rozterek.  Do tego tym bzdurnym, pseudonostalgicznym rozmowom przeciętnych ludzi towarzyszy nieustająca melodyjka, zaczerpnięta z pewnością wprost z playlisty puszczanej w windzie jakiegoś starego, zmurszałego hoteliku. Wszystko jest tak rozwlekłe, nieciekawe, nieangażujące i zwyczajnie nudne, że przez moment można mieć wątpliwości, czy to aby na pewno wszystko na serio. Ale nie – wydaje się, że nie ma w tym grama ironii, podobnie zresztą jak w „The Room”.

Ocena: 3/10

Dina, reż. Antonio Santini, Dan Sickles

Dobre filmy dokumentalne mają to do siebie, że poprzez dobór nietypowych bohaterów, ciekawą sytuację czy zjawisko potrafią zagęścić rzeczywistość. Doprowadzają do jej kondensacji, dzięki czemu coś, co na co dzień jest praktycznie niezauważalne, nagle nabiera właściwej wagi. Tak się dzieje w przypadku „Diny” – bardzo prostej opowieści o dwójce kochających się osób. Ich związek jest niezwykły głównie z tego względu, że oboje cierpią na zaburzenia psychiczne – ona ma autyzm, on zespół Aspergera. Jednak twórcy wcale nie koncentrują się na ich chorobach, traktują ich całkowicie normalnie, nie dając żadnej taryfy ulgowej, nie litując się nad nimi, ani tym bardziej nie wyśmiewając ich niepełnosprawności. Podchodzą do nich z ciepłem, szczerze wskazując na ich ograniczenia – ale przede wszystkim koncentrują na trudach związku, które niewiele różnią się od problemów w pełni zdrowych par. Ale to właśnie oni potrafią o tym szczerze mówić – ich przypadek sprawia, że problemy stają się bardziej wyraziste, a przez to łatwiejsze do zuniwersalizowania. Wydaje się, że właśnie temu służył szokujący zabieg wplecenia w pewnym momencie autentycznego nagrania z archiwów policyjnych. Słyszymy w nim zgłoszenie mężczyzny, który właśnie zadał kilka ciosów nożem żonie z powodu zazdrości. Kochający się ludzie bardzo często się ranią – w bardzo różny sposób, najczęściej jednak psychicznie, a nie fizycznie. Nie omija to również par, które, tak jak Dina i Scott, nieustannie zapewniają się nawzajem o swojej miłości. „Dina” jest więc przede wszystkim piękną, bezpretensjonalną historią miłosną. Mocną stroną filmu jest bardzo subtelny, ale czasami absurdalny, humor – wynikający jednak bardziej ze sposobu opowiadania, niż tego, co faktycznie wydarza się na ekranie. Film składa się z serii statycznych, wręcz fotograficznych ujęć, w których nieustannie obserwujemy parę zakochanych – kłócących się, rozmawiających, wyrażających swoją miłość. Dzięki temu dystansującemu, rozczłonkowującemu sposobowi prowadzenia narracji i fotografowania, film zamienia się w serię napisanych przez życie niezwykle ciepłych, czasami poruszających krótciutkich opowiastek.

Ocena: 6/10

Menashe, reż. Joshua Z. Weinstein

Film działa przede wszystkim swoją egzotyką, z racji umieszczenia akcji w realiach nowojorskich chasydów. Równocześnie jednak jest w stanie zafascynować głównym bohaterem, od którego na odległość bije sympatia. Oprócz wizualnego i obyczajowego realizmu, film oferuje również głębsze spojrzenie na hermetyczną rzeczywistość ortodoksyjnych Żydów, których kultura okazała się pułapką dla tytułowego bohatera. Menashe jest ojcem, starającym się samotnie wychować dorastającego syna, bowiem jego żona niedawno umarła. Według Tory mężczyzna nie powinien być sam, dlatego lokalna społeczność naciska na Menashe’a, by ten w końcu znalazł sobie nową żonę. Do tego czasu jego syn musi mieszkać z wujostwem. Mężczyzna nie ma zamiaru poddawać się wymaganiom wspólnoty i nie chce wiązać się z przypadkową kobietą, dlatego stara się odzyskać syna – ostatniej osoby, na której mu zależy – na własnych zasadach. „Menashe” to kino obyczajowe o zacięciu antropologicznym, doprawione solidną porcją humoru i ciepła, dostarczanego głównie przez odtwórcę głównej roli.

Ocena: 6/10

Nowicjat, reż. Maggie Betts

Ten film to swego rodzaju nowa wersja „Full Metal Jacket” rozgrywająca się w żeńskim zakonie – oczywiście zachowując wszelkie proporcje i pamiętając, że mowa o delikatnych kobietach, oddanych bożej miłości, a nie gruboskórnych wojakach. Niemniej przyglądanie się nowo przyjętym siostrom podczas ich „treningu” w czasie nowicjatu, przywodzi skojarzenia z drylem wojskowym. Jednak reżyserce nie chodzi wcale ani o krytykę zakonnych reguł, ani wskazanie jakichś sensacyjnych patologii. „Nowicjat” to pierwszy od dawna film, który mierzy się z problemami religijnymi całkowicie na poważnie. Nie szuka tanich kontrowersji, nie tropi dewiacji, a zarazem nie wyśmiewa, nie szydzi i nie umniejsza.

Koncentruje się na grupie bardzo młodych dziewczyn, które z bardzo różnych przyczyn postanowiły wstąpić do zakonu. Akcja filmu ma miejsce na początku lat 60., w czasie gdy trwał II Sobór Watykański, który wprowadził znaczące reformy w Kościele Katolickim. Część z nich dotyczyła życia zakonnego i statusu kobiet oddanych Bogu. Siostra przełożona opiera się zmianom, które według niej zniszczą żeńskie życie zakonne. Te wydarzenia historyczne stanowią znaczący kontekst, ale fabuła koncentruje się na jednej z dziewczyn i jej zmaganiach z klauzurą, Bogiem, własnym ciałem i pragnieniami.

Przez długi czas może razić pewna statyczność i akcentowanie najczęściej komentowanych wymiarów życia zakonnego, ale ostatecznie okazuje się, że było to częścią większej koncepcji, która znakomicie się obroniła – ani nie popadła w banał, ani nie oddziaływała sensacyjnością. Podejmując kwestię samotności, młodości, niezdecydowania, nieutulenia, braku pocieszenia, wiary i wierności, reżyserka postawiła wiele ważnych pytań, które odnoszą się wprost do idei życia zakonnego, ale również osobistych kontaktów z Bogiem wszystkich zainteresowanych taką relacją. Co więcej, wzbogaciła swoje spostrzeżenia o całkowicie niespodziewany aspekt, bowiem przy okazji mówienia o trudach wiary, stanęła w obronie praw kobiet. Dokonała tego nie odnosząc się do kwestii, które zazwyczaj się podejmuje, gdy myślimy o feminizmie. Udowodniła, że również mówiąc o całkowicie oddanych Bogu – w żaden sposób nie wynaturzonych czy wulgarnych, jak to jest choćby w pokazywanych również na festiwalu „Godzinkach” – zakonnicach, można zwrócić uwagę na płciowe nierówności, które w Kościele są dostrzegalne może jeszcze lepiej niż gdziekolwiek indziej. Okazuje się więc, że można mówić o wierze na poważnie, a przy tym omijając szerokim łukiem jakikolwiek religijny kicz, patos czy sztuczną świętobliwość. A na dodatek podjąć niezwykle palący problem społeczny – istotny nie tylko dla tych, którzy poświęcili się życiu duchowemu.

Ocena: 7/10

The Disaster Artist, reż. James Franco

To film od fana dla fanów, czyli bez znajomości i uwielbienia dla „The Room” nawet nie ma co podchodzić do seansu. Wcielający się w główną rolę i reżyserujący James Franco zrobił tym filmem efektowny coming-out jako wielbiciel wiekopomnego „dzieła” Tommy’ego Wiseau. Franco jest dla reżysera „The Room” tym samym, kim dla Eda Wooda był Tim Burton. Król niskobudżetowych produkcji utrzymanych w złym guście kina popularnego lat 50. stał się po wielu latach twórcą kultowym, który w wymierny sposób wpłynął na twórczość Burtona. Ten odpłacił mu się filmową biografią, utrzymaną w charakterystycznym dla obu twórców stylu. Franco również wiele zawdzięcza Wiseau – wywodzą się z tego samego środowiska niezależnych amerykańskich twórców szeroko rozumianej produkcji obyczajowej.

„The Disaster Artist” był w założeniu hołdem złożonym filmowi okrzykniętemu najgorszym w historii kina. Jednak w ostatecznym rozrachunku okazał się dziełem, które jest audiowizualnym ekwiwalentem kultowej recepcji. „The Room” stał się dziełem szczególnie hołubionym w kręgach fanów kina klasy Z. Wśród nich jest również Franco, który cytuje najbardziej znane kwestie i stara się upodobnić fizycznie do Tommy’ego. Świetnie bawi się, kręcąc jego biografię i opowiadając historię powstawania filmu, a przy okazji zabawiając podobnych do siebie widzów – tych, którzy znają i kochają „The Room”. W tym wszystkim całkowicie pomija samego Tommy’ego, którego bezkarnie wyszydza i przedstawia jako głupka bez krzty intelektu, samoświadomości i talentu. Z tego powodu „The Disaster Artist” przypomina „Boską Florence” i cierpi na te same ułomności – wybiera zbyt łatwe ofiary, które bardziej zasługują na próbę zrozumienia, niż prostackie wyśmianie. Jednak Franco, podobnie jak Frears, nie ma oporów, by do woli dworować ze swoich postaci, zamiast dojrzeć w nich choćby cień tragizmu.

Ocena: 6/10