American Film Festival #4 – Dwa Jarmusche i Ameryka Donalda Trumpa

Najważniejszym reżyserem czwartego dnia American Film Festiwal bezsprzecznie był Jim Jarmusch – ikona amerykańskiego „niezalu”. Można było obejrzeć aż dwa jego nowe filmy – dokument o Iggym Popie i The Stooges „Gimme Danger” oraz znakomitą fabułę „Paterson”. Filmową stawkę tego dnia dopełniały niezwykle nieudana „Somnambuliczka” oraz bardzo aktualny film w kontekście zbliżających się wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych – „American Honey” Andrei Arnold.

gimme-danger

Gimme Danger, reż. Jim Jarmusch

Wiadomość, że Jarmusch kręci film o Iggym Popie i zespole The Stooges musiała zelektryzować wszystkich fanów zarówno reżysera, jak i zespołu. Fani autora „Kawy i papierosów” doskonale wiedzą o słabości swojego idola do wokalisty rockowego bandu. Dodatkowo emocje dotyczące premiery dokumentu podgrzała informacja, że Jarmusch w filmie jednoznacznie określa The Stooges najlepszym zespołem rokowym wszechczasów. Można było się spodziewać bardzo wiele! Ostateczny produkt daleki jest jednak od perfekcji. Jest dość klasycznym w formie filmem z gadającymi głowami, bogactwem materiałów archiwalnych i wielką ilością animacji, zabawnych wstawek i wizualnych kolaży. Przede wszystkim jednak nie otrzymujemy argumentów potwierdzających najważniejszą i niezwykle przy tym kontrowersyjną tezę filmu, wyartykułowaną na samym wstępie. Dlaczego niby akurat Iggy Pop i The Stooges mieliby być najlepszą kapelą rockowa w historii? Z dokumentu aż wylewa się rockowa energia, rozsadzająca ekran wizualnymi pomysłami, które najwyraźniej miały zagłuszyć fakt, że historia zespołu nie różni się zanadto od opowieści o innych popularnych zespołach. Co więcej, na tle takich kapel jak The Rolling Stones, The Doors czy Led Zeppelin opowieść członków The Stooges jest zwyczajnie nieciekawa. Błędem okazała się próba prześledzenia całej historii zespołu – od początków aż do chwili obecnej. Znacznie ciekawiej byłoby, gdybyśmy otrzymali dogłębną analizę najciekawszych momentów z życia muzyków, jak choćby tego, w którym przedkładali narkotyki, alkohol i dobrą zabawę ponad koncertowanie i rozwój muzyczny. Ostatecznie otrzymaliśmy ciekawą, choć przeładowaną wizualnie laurkę dla zespołu, którego wielkim fanem jest znakomity reżyser. Ni mniej, ni więcej.

somnambuliczka

Somnambuliczka, reż. Matthews Lessner

Reżyser przed seansem powiedział, że jego film lepiej się ogląda, gdy wyłączy się racjonalny odbiór i skupi na emocjach. Robiłem co się da, by wynieść cokolwiek ciekawego z tej projekcji, ale niestety bez powodzenia. Opowieść o szwedzkiej turystce, która spędza kilka wakacyjnych dni na wyspie amerykańskiego milionera utrzymana jest w poetyce snu czy też surrealnej poezji. Dziewczyna łazi po wyspie, bredzi coś pod nosem, a milioner gdzieś się plącze i kopuluje z rowerem. Nie dostrzegłem w filmie niczego wartego uwagi poza warstwą wizualną. Była ona stylizowana na niskobudżetowe kino gatunkowe lat 80. I zdecydowanie wolałbym obejrzeć jakieś kiepskie kino kopane od tej orgii pretensjonalności. Pod koniec filmu, gdy potęguje się klimat snu, można jeszcze znaleźć kilka ciekawych statycznych wizyjnych ujęć, ale nie mają one żadnego związku z fabułą, choć nie jestem pewien, czy w przypadku tego filmu słowo „fabuła” jest stosowne. „Somnambuliczka” jest przykładem kina, które nie działa na żadnym poziomie. Stracone 1,5 godziny mojego życia.

paterson

Paterson, reż. Jim Jarmusch

Film, który nie miał prawa się udać – bo w jaki sposób pokazać poezje banalnej codzienności, by z jednej strony uniknąć pretensjonalności, a z drugiej zachować lekkość? Jarmuschowi się udało i to w znakomitym stylu. „Paterson” jest filmem niepozornym – minimalistycznym, subtelnym, na pierwszy rzut oka niezwykle prostym, ale właśnie w tym tkwi jego wielka siła. Działa na wielu poziomach, składa się z niuansów, szczegółów, nawracających motywów i drobnych natręctw głównego bohatera. To film niezwykle uporządkowany i zdyscyplinowany, pozbawiony jakichkolwiek inklinacji do efekciarstwa. W pełni skupia się na życiu codziennym i wydobywa z niego wszystko, co ważne – nie tylko jego piękno, ale również dramatyzm i humor. Jego siła tkwi w szczegółach – prawie niezauważalnym grymasie twarzy, odpowiedniej sklejce montażowej czy drobnych obserwacjach. Prócz prozy życia, która na ekranie zamienia się w poezję, ważnym tematem jest dla Jarmuscha życie uczuciowe – również przedstawione w niestandardowy sposób. Wiele osób mogłoby się przejrzeć w związku głównego bohatera z partnerką i razem z Patersonem potakiwać nadekspresyjnej dziewczynie, bo kocha się ją za mocno, by pozwolić sobie na totalną szczerość. Wielki, wielopłaszczyznowy, otwarty na interpretacje, choć niezwykle niepozorny film!

american-honey-2

American Honey, reż. Andrea Arnold

Choć brytyjska reżyserka porzuciła swój kraj urodzenia na korzyść Ameryki, to wciąż pozostaje w kręgu bliskich sobie tematów i typów bohaterów. Tym razem w centrum swojej opowieści postawiła nastoletnią dziewczynę, która zafascynowana świeżo poznanym mężczyzną godzi się wyruszyć wraz z nim i kilkunastoma osobami w podróż po Stanach w poszukiwaniu marzeń i pieniędzy. Zatrudnia się w firmie specjalizującej się w sprzedaży magazynów. Jeżdżą mini vanem po miastach i uparcie pukają do drzwi potencjalnych klientów. „American Honey” jest idealnym filmem na rok wyborczy w Stanach Zjednoczonych. Odpowiada na wiele pytań o powody tak wielkiej popularności Donalda Trumpa. Ekipa, z którą podróżuje Star wydaje się składać z idealnych wyborców kandydata republikanów. Interesuje ich jedynie dobra, niewyszukana, suto zakrapiana alkoholem zabawa i kilka dolarów w kieszeni. Czują się gorsi, dlatego nieustannie ustawiają się w opozycji do bogatych właścicieli wystawnych willi, które obserwują jedynie z zewnątrz, maszerując po podmiejskich osiedlach w poszukiwaniu chętnych na oferowane magazyny. Największą siłą filmu jest jego realizm i socjologiczne zacięcie. Wątki polityczne nie pojawiają się w nim wprost – choć trudno je przeoczyć. „American Honey” można byłoby rozważać wręcz jako kino antropologiczne, wchodzące w specyficzne środowisko i przyglądające mu się z bardzo bliska. W ten sposób Arnold udało się sfotografować bardzo duży obszar amerykańskiego społeczeństwa, bardzo często pomijany przez filmowców i media. Z kolei największą wadą filmu jest jego nieuzasadniona długość. Spokojnie mógłby trwać o godzinę krócej, nie tracąc na przenikliwości i świeżości. Film oddziałuje znakomitym pomysłem na fabułę i wiarygodnością przedstawienia – zarówno sytuacji ekonomicznej oraz społecznej, jak i emocjonalnej nastoletniej bohaterki, która szuka swojego miejsca w życiu i społeczeństwie, ucząc się miłości, zaradności i posiadania marzeń.