Festiwale filmowe potrafią zaskoczyć. Szczególnie, gdy coś idzie nie tak i musisz zboczyć z obranej ścieżki. Gdy pociąg się spóźnia i nie zdążysz odebrać wejściówki na upragniony film otwarcia – powszechnie chwalonego i ukradkiem nazywanego arcydziełem „Patersona” Jima Jarmuscha – możesz zawędrować w nieznane regiony. Moim naturalnym „drugim wyborem” był pokaz odrestaurowanego filmu mistrza włoskich „spaghetti westernów”, który ukochał Amerykę i amerykańskie kino. Wydawałoby się, że kino Sergio Leonego nie jest w stanie zaskoczyć. O jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem na wielkim ekranie „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” w kontekście festiwalu, specjalizującego się w niezależnym kinie zza Oceanu.
Western o tajemniczym rewolwerowcu wygrywającym na harmonijce znany motyw skomponowany przez Ennio Morricone powinien ustawić Leone w jednym rzędzie wraz z takimi włoskimi mistrzami jak Antonioni, Fellini czy Visconti. Być może w niektórych elementach reżyserskiego fachu nawet ich przewyższał – jego filmy są kwintesencją kina jako medium obrazu, montażu i ruchu. „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” ma błahą i pretekstową fabułę, gdzie zło wadzi się z dobrem, złe uczynki zostają pomszczone, złoczyńca może się nawrócić, a prostytutka okazać się kobietą o złotym sercu. Nie opowieść jest w centrum tego epickiego dzieła. Jest ono symfonią precyzyjnie skomponowanych kadrów, dźwięków, ruchów kamery, kątów patrzenia i montażowych sklejek. Od razu można poczuć, że Leone nie myśli słowem, a obrazem. Jest twórcom wyczulonym na kolory, sposób wykorzystywania przestrzeni wewnątrzkadrowej, sposób fotografowania i rozgrywania scen. Nie ma tu ani jednego zbędnego dźwięku, ujęcia czy ruchu kamery. Próżno we współczesnym kinie szukać takiej filmowej samoświadomości, która unika przy tym jakiegokolwiek efekciarstwa.
Podobnie jak obrazy Dario Argento, który notabene był współscenarzystą „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”, filmy Leone nie ustępują warstwą formalną dziełom filmowych modernistów. Leone jest być może w jeszcze większym stopniu wyczulony na elementy czysto wizualne – ignoruje przy tym kunsztowne rozwiązania narracyjne czy podbudowę filozoficzną. Jego fascynacja najbardziej klasycznym gatunkiem w historii kina – westernem – jest emblematyczna. On zwyczajnie kocha kino i zdaje sobie sprawę, że zasady kierujące tą właśnie konwencją umożliwiają w najłatwiejszy sposób opowiadanie wizualnie wysmakowanych, a przy tym archetypicznych opowieści. Nie miał ambicji, by przemycać kontrkulturowe treści i wadzić się z klasykami, jak Sam Peckinpah w „anty-westernach”. Jego „spaghetti westerny” są wręcz wizyjnymi orgiami obrazu, dźwięku, muzyki, gdzie niewiarygodne wręcz rozwiązania formalne nie były czczymi eksperymentami, lecz za każdym razem dodawały coś wartościowego do opowiadanej historii. Przy całej wrażliwości wizualnej Leone posiadał również niesamowity słuch. Nie jest przypadkiem, że Ennio Morricone swoje najlepsze kompozycje napisał właśnie do jego filmów. Melodia wygrywana na harmonijce w „Pewnego razu…” nie jest jedynie ozdobnikiem, lecz ważnym składnikiem fabuły, który wraca w kluczowych momentach. Podobnie jest z pozostałymi muzycznymi motywami, które nie są ilustracjami, lecz istotnymi bohaterami opowieści – podbijającymi napięcie, a nawet puentującymi całe sceny. Nie tylko muzyka odgrywa w komentowanym filmie tak istotną rolę – również dźwięk maszyn parowych, nadciągającego pociągu, a nawet gotującej się wody staje się niezmiernie istotnym składnikiem kunsztownie zaaranżowanych scen.
Na filmie Leone można byłoby uczyć adeptów filmoznawstwa języka filmowego – głównie dlatego, że jest on wykorzystany w sposób niezwykle świadomy. Oglądając „Pewnego razu…” dostaje się przegląd najróżniejszych sposobów wykorzystania montażu, kątów patrzenia kamery, relacji dźwięku i obrazu, zastosowania muzyki filmowej, komponowania kadrów i minimalizowania dialogów, by pozostawić tylko to, co niezbędne.
Dlaczego seans tego właśnie filmu okazał się tak odkrywczy właśnie na American Film Festiwal? Oglądany na imprezie specjalizującej się w amerykańskim kinie pokazał, w jaki sposób filmowcy mierzą się z mitami – a właśnie one zawsze były pożywką dla kinematografii zza Oceanu. Przyjeżdżali do Stanów najwięksi – co można prześledzić oglądając pozostałe filmy z sekcji „Europejczycy w Ameryce” – by uszczknąć coś ze skrzętnie tworzonej przez długie lata amerykańskiej mitologii. Leone przybył na tereny zamieszkałe przez rdzennych mieszkańców Ameryki, by pokazać filmowcom z Hollywood, w jaki sposób należy tworzyć filmy z ich uświęconego gatunku. Kino amerykańskie jest wyrazem ducha tamtejszej kultury, ale jest również kinem globalnym – zapładniającym wyobraźnię ludzi z całego świata, którzy następnie przyjeżdżają zza Ocean, by spełnić wbite do ich głów pragnienia. Energia napędzająca amerykańskie sny jest ostatecznie wykorzystywana, by przekształcać i zmieniać to, co oferuje tamtejsza kinematografia oraz ostatecznie tworzyć własne kino, które ponownie będzie wędrować po świecie, by wchodzić do głów kolejnych widzów. Dajmy się porwać mitom, by w odpowiednim momencie je zniszczyć.
Komentarze (0)