Niektóre pomysły nie powinny doczekać się rozwinięcia w pełnometrażowej formie. Tak było w przypadku filmu Rafała Brylla, którego fabuła być może sprawdziłaby się w krótkim metrażu, ale rozciąganie jej do rozmiarów niemal półtoragodzinnych to tortura zarówno dla widzów, jak i samego pomysłu.
Fakt umieszczenia akcji w ogródkach działkowych już sam w sobie zasługuje na docenienie. To przestrzeń w polskim kinie nieobecna – a przecież tak malownicza i inspirująca. Bryll czuje klimat tego miejsca – trochę magicznego, tajemniczego, skrywającego swoje sekrety. W jego ogródkach działkowych skrył się i marynarz-marzyciel, i rzeźbiarka, i nawiedzany przez UFO malarz. Od razu więc wiadomo, że Brylla nie interesuje wiarygodność, a woli penetrować pograniczny rejon realizmu i magii. Szkoda tylko, że ta fantazyjna barwność nie przekłada się na spójną, przekonującą fabułę.
Rzecz jest o mężczyźnie w średnim wieku, który żyje samotnie w altance na działkach. Tam, z dala od rodziny – pogrążonego w demencji ojca, interesującego się tylko pracą syna i zapatrzonego w smartfon wnuka – może przygotowywać się na nadejście apokalipsy. Zakopuje więc konserwy, ostrzy topory i trenuje strzelanie z łuku, choć większość czasu zabija grając w warcaby. Sielanka by trwała, gdyby nie fakt, że na działkę wprowadza się wnuk, który uciekł od ojca, bo ten chce go wysłać wbrew jego woli do Stanów. To niestety nie jest początek wciągającej rodzinnej historii, która opowiedziałaby o aspiracjach młodzieży, międzypokoleniowym konflikcie pokoleń czy choćby młodzieńczego buntu. Bo tu, przede wszystkim, żadnej historii po prostu nie ma. Bo zamiast działać bohaterowie wolą grać w warcaby, wtrącając ewentualnie od niechcenia: „powinieneś porozmawiać z ojcem”.
Można odnieść wrażenie, że twórcy w pewnym momencie pisania scenariusza zdali sobie sprawę z tego, że całość zmierza donikąd i nic z tego już nie będzie, więc naglę rozpoczęli drugi, zupełnie inny. Tamtego jednak nie wyrzucili do kosza, bo szkoda im było zmarnować pracę. Zupełnie inny film zaczyna się więc od momentu, gdy mężczyzna otrzymuje wezwanie do opuszczenia lokalu – skąd ten wątek, czemu pojawia się dopiero pod koniec filmu i co to ma w ogóle wspólnego z tym, co oglądaliśmy do tej pory? Nie wiadomo.
Podobnie nie wiadomo, po co twórca eksponuje innych działkowiczów-dziwaków. Chyba tylko po to, by poczuć się jak wczesny Kolski, który był fajny, ale dwie dekady temu. Sąsiedzi są może i malowniczy, ale jednocześnie są zwyczajnie banalni (jak człowiek, którego nawiedzili Marsjanie i od tego momentu mówi tylko „Jezus Maria”). A próba wprzęgnięcia ich do głównego wątku – całkowicie absurdalna i w złym guście. Dreszcze zażenowania można poczuć na plecach w scenie, podczas której główny bohater wraz z wnukiem idą pomóc domorosłemu (sic!) marynarzowi podczas burzy i zachowują się tak, jakby stojący na trawie jacht właśnie przedzierał się przez niespokojny ocean. Albo, jak skomentować fakt, że bohater niezdradzający się przez cały film z uczuciem, w ostatniej scenie biegnie z kwiatami do sąsiadki-rzeźbiarki? No, nie sposób…
Komentarze (0)