44. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych – „Boże Ciało”: Rekolekcje

W czasach, gdy z jednej strony w filmach o polskiej prowincji Kościół i religijność przedstawiane są jako instytucje tylko opresyjne, a z drugiej kino chrześcijańskie kojarzone jest z takimi filmami jak „Zerwany kłos”, „Boże Ciało” Jana Komasy nie miało prawa powstać. Idzie bowiem całkowicie w poprzek tych tendencji – podchodzi do chrześcijaństwa w sposób krytyczny, wręcz reformatorski, ale również widzi w nim ogromną wartość moralną i społeczną. „Boże Ciało” to wspaniałe filmowe rekolekcje, mające siłę nawracania, nawet jeżeli tylko na dobre kino.

Po „Mieście 44” można było się spodziewać, że Jan Komasa ugrzęźnie w kinie wielkoformatowym. Na szczęście tak się nie stało, a „Bożym Ciałem” udowodnił, że równie dobrze, co ze scenami batalistycznymi radzi sobie z intymnością, ciszą i skupieniem. Tu nie ma wybuchów, strzałów, ani nawet krzyków. Emocje są starannie maskowane, skwapliwie skrywane za usztywnionymi twarzami i całym systemem obronnych grymasów. Dlatego na pierwszy plan wychodzi gra aktorska – zarówno aktorów już uznanych, jak Aleksandry Koniecznej, ale również zaczynających swoje kariery. „Boże Ciało” to przede wszystkim aktorski popis Bartosza Bielenia, który wcielił się w główną postać. To właśnie ich naturalna, realistyczna gra oparta na tłumionych emocjach sprawia, że w tę niewiarygodną historię jesteśmy w stanie bez problemu uwierzyć.

Fabuła faktycznie jest niewiarygodna, choć została zainspirowana autentycznymi wydarzeniami. Młody osadzony w zakładzie poprawczym ma udać się podczas warunkowego zwolnienia do pracy w tartaku. Niekoniecznie jest zachwycony taką perspektywą, tym bardziej, że bardziej niż do piły ciągnie go do różańca. Marzy mu się seminarium, jednak z wyrokiem nie przyjmują. Ale jego determinacja jest tak wielka, że znajdzie inną drogę, by podążyć za swoim powołaniem. Zaraz obok tartaku jest malutka, podkarpacka wioseczka. Udaje się tam i podaje za księdza. Od razu zostaje przyjęty z otwartymi rękami.

Komasa z chęcią, ale bez przesady, wykorzystuje napięcie między przeszłością i rozrywkowym uosobieniem Daniela, a jego nową twarzą, stworzoną dla parafian. Ten dysonans wprowadza, oczywiście, wątek humorystyczny, ale nie po to znalazł się w filmie. To właśnie w tej widocznej się na pierwszy rzut oka różnicy zasadza się sedno przesłania, skrywającego w sobie systematycznie odkrywaną przez Komasę głębię. Główna myśl streszcza się w stwierdzeniu, by nie oceniać ludzi zbyt pochopnie. W tej otwartości na drugiego człowieka – czy to wyrażonej w zwykłej ludzkiej ciekawości, czy chrześcijańskim miłosierdziu – Komasa odnajduje trudne zadanie do wykonania dla każdego z nas. Ten pozorny banał szybko przeradza się w wymagające przykazanie. Otwartość niesie bowiem konieczność zrozumienia, wybaczenia, bycia – a o to niełatwo, gdy mieszka się w malutkiej wspólnocie, jak ta z filmu.

Osią fabuły jest zdarzenie, które wstrząsnęło wioską. Rok temu doszło tam do wypadku, w którym zginęło siedem osób – w tym szóstka młodych, córek i synów mieszkańców, którzy dziś codziennie gromadzą się wokół tablicy upamiętniających zmarłych. Daniel wkracza więc w społeczność straumatyzowaną i skonfliktowaną – jako przybysz z zewnątrz, który może spojrzeć na wszystko świeżym okiem. Sutanna i koloratka są jego bronią, dzięki którym może przekazywać parafianom pozornie proste prawdy, wychodzące z samego jądra chrześcijaństwa. Przebacz, módl się, raduj – stary proboszcz nie potrafił do tego zachęcić swoich parafian. Potrzebny był ktoś z charyzmą, mówiący z serca i sięgający po nieortodoksyjne środki.

Ale „Boże Ciało” nie jest żadną czytanką z katechizmu pełną mądrości z kwiecistych kazań. To kino brutalne, czasem wulgarne, pełne trudnych emocji i kontrowersyjnych scen. Daniel nie jest anielskim posłańcem – jego czyny można oceniać różnie, jednak owoce są dobre, temu zaprzeczyć się nie da. Komasa daleki jest od estetyki chrześcijańskiego kiczu – stawia na realizm i minimalizm. Utopił obraz w szaro-zielonej kolorystyce, by w ten sposób oddać szarzyznę codzienności, z którą borykają się bohaterowie. Nie ma tu żadnych wizualnych fajerwerków, ani wielkich scen, zapadających w pamięć. Po skończonym seansie pozostają jednak emocje: strach przed odpowiedzialnością, gniew na niesprawiedliwość, nadzieja w ludzkie przebaczenie, radość z prozaicznego dobra. Pozostaje też głębokie przekonanie, że o moralności można mówić bez prostackiego moralizowania, że religijność ma w sobie głębię, a chrześcijaństwo wartość, dzięki której da się leczyć osobiste rany i traumy całych społeczności. Tylko musi to być chrześcijaństwo po głębokiej duchowej reformie i powrocie do swoich źródeł wyzbytych niepotrzebnych instytucjonalnych barier, otwartych na drugiego człowieka – kimkolwiek by nie był.

Ocena: 8/10